Jako chłopiec urodzony i wychowany na Kaszubach, dopiero od 15 roku życia „chodziłem” na pielgrzymkę (dwudniową) z Luzina do Swarzewa 40 km tam, następnego dnia 40 z powrotem – morderczy maraton, który słabszych raczej zniechęcał. A w drodze sporo „rozrywkowych” rówieśników: alkohol, papierosy, młodzieżowe rozróby „na noclegu” w Swarzewie. „Prawdziwe” pielgrzymowanie odkryłem później; nowy wikary w Luzinie,

ks. Z. Kulwikowski w maju 1977 r. zachęcił pięciu lektorów (w tym mnie) do udziału
w Pielgrzymce Warszawskiej. Kilka dni wcześniej pojechaliśmy do Stolicy. Zamieszkaliśmy u Felicjanek na Wawrze, intensywnie zwiedzając Stolicę. 6 sierpnia wyruszyliśmy w tzw. „trzynastce” z kościoła św. Ducha, w grupie prowadzonej przez paulinów, gromadzącej Pomorze. Tam spotkaliśmy kapłanów i pątników z diecezji chełmińskiej: z Chojnic, Tczewa, Gdańska, Gniewa i Torunia. Warunki były iście spartańskie, bo ustaloną od 1711 trasą szły tysiące ludzi. Organizatorzy (kwatermistrzostwo) stawali na głowie, by dowieźć
(a wpierw załatwić, albowiem w socjalizmie także o chleb było niełatwo) każdej grupie – czyli kilkunastu tysiącom wędrowców – chleb. Po drodze nie było nawet wody do picia; zapobiegliwi mieszkańcy sprzedawali ją (zwykle w postaci cieczy, udającej herbatę, sok czy kompot) za solidną cenę. W mijanych sklepikach też nic nie było. Brakowało noclegów. My mieliśmy namioty, więc kawałek ścierniska czy łączki nas ratował. Z myciem – właśnie
z braku wody – nie przesadzaliśmy. Dość powiedzieć, że porządkowi budzili grupę zwykle
o 4.30; Eucharystię sprawowano przy stodole, a potem mordęga. Bo wolno idące grupy „wcześniejsze” po prostu blokowały, zwykle polną, wąską i niewyobrażalnie kurzącą, drogę. Wtedy właśnie przekonałem się, że można drzemać w marszu…Ponieważ „nasz ksiądz” angażował nas w prowadzenie nabożeństw i śpiewów przy mikrofonie, sporo się nauczyliśmy. Wtedy też po raz pierwszy śpiewałem „Koronkę do miłosierdzia Bożego”. Krańcowe zmęczenie, czasem brudno i głodno, ale właśnie tę pielgrzymkę przeżyliśmy jako najwspanialszą przygodę życia. Ileż było radości, poczucia „duchowej wolności”, spontanicznej modlitwy i dobroci.

Za rok było nas z Luzina już 60 osób,  „trzynastka” liczyła 1300 pątników, a cała Pielgrzymka Warszawska ponad 30 tys.; nie dziw, że „Pomorzanie” – zwłaszcza księża i klerycy, zaczęli mówić o „własnej” pielgrzymce. Wędrując z „warszawską” w 1978 r. przeżywaliśmy śmierć Pawła VI; ojcowie paulini zarządzili żałobę: całe godziny marszu w milczeniu i żadnych śpiewów. A potem wielki entuzjazm; dzięki determinacji ks. Stanisława Kardasza (w sprawę zaangażowano biskupa chełmińskiego Bernarda Czaplińskiego ) w dniu 5 sierpnia 1979 r. (w tym dniu wychodziła do 1982 r.; od roku 1983 4 sierpnia) z Torunia wyruszyła (bez zgody komunistycznych władz) na szlak I Pielgrzymka Pomorska. Wcześniej ks. Kardasz zorganizował trasę, zaplecze medyczne, nagłośnienie, służbę porządkową, kwatermistrzostwo (pomagali mu: z Gdańska ks. Tadeusz Balicki, z Torunia ks. Adam Filarski i ks. Józef Nowakowski, ojcowie redemptoryści z o. Ryszardem Marcinkiem na czele). A było to świeżo po historycznej pielgrzymce Jana Pawła II do Polski. Dlatego Pielgrzymka miała hasło „Niesiemy pomoc Ojcu Świętemu”. Maszerowaliśmy przez 9 dni, pokonując ok. 300 km.  W I Pomorskiej były grupy (żółta – mieszkańcy Torunia, przewodnicy- redemptoryści; niebieska – przewodnik o. Bruno Pawłowicz; zielona (przewodnik ks. Stanisław Majkowski, potem ks. Józef Szamocki), liczące każda ok. 500 osób. W „niebieskiej” szli Kaszubi, ale także duża wspólnota z Trójmiasta. W każdej z grup było kilkunastu kapłanów i wielu kleryków. W kolejnych latach „dodawano” kolejne grupy, bo liczba pątników gwałtownie rosła, zaś władze PRL nie zezwalały na inne, nowe pielgrzymki diecezjalne. Na trasie „Pomorskiej” zrobiło się więc tłoczno. Do pielgrzymów chełmińskich dołączyły bowiem pielgrzymki z Gdańska, diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, warmińskiej, szczecińskiej.

W 1980 r. Kaszubi szli już we własnej grupie, dowodzonej przez ks. Henryka Krenczkowskiego, a w 1981 przez ks. Zygmunta Trellę z Mechowa. Co zapamiętałem? Gościnność torunian, którzy nas przyjmowali na nocleg, Msze św. w ogromnym ścisku
„na rozpoczęcie” u Najświętszej Maryi Panny, w latach następnych uroczyście celebrowane na toruńskim Rynku; tryumfalny wymarsz – zwłaszcza przejście przez most na Wiśle, wiwatujących mieszkańców Grodu Kopernika; doskonałą organizację, radosne braterstwo
i „świętą” konkurencję między grupami (ścigano się np. która z grup lepiej śpiewa; układano 'hymny’ grup tudzież 'kabaretowe’ kawałki o konkurencji). Nie sposób pominąć „chodzącego” biskupa z Koszalina Tadeusza Werno (1980,1981), który przewodniczył niezapomnianej Eucharystii w obozie zagłady Żydów w Chełmnie nad Nerem. Pamiętam morelowe sady,
w których jako kleryk zbierałem soczyste owoce dla namiotowej grupy i rekordowy odcinek (bodajże z Izbicy do Dąbia nad Nerem czyli 46 km) gdzie nasza grupa doszła ok. 21.00. Gdy w 1982 r. powstała Pielgrzymka Kaszubska, po 9 dniach i odpoczynku u Michaelitów włączaliśmy się w wielką pomorską rodzinę, aż do nowego podziału diecezji w 1992 r. Pielgrzymujący w tamtych latach wiedzieli, że są solą w oku dla komunistycznego systemu. Wszak manifestowali swą wiarę wChrystusa i miłość do Kościoła publicznie; a władza wszelkimi sposobami dążyła do stopniowej likwidacji religii. Aż do 1990 roku byliśmy świadomi, ze w każdej grupie wędrują „pątnicy” na służbie, czyli „wtyczki” Służby Bezpieczeństwa. Dla organizatorów – szczególnie ks. Kierownika Pielgrzymki – musiało to być szczególnym wyzwaniem. Zdarzały się bowiem prowokacje, których dopuszczali się pątnicy-tajniacy. Miały one Pielgrzymkę zdyskredytować i zrazić do niej miejscową ludność.

Dla katolicyzmu w Polsce Pielgrzymka – to była rzeczywiście wielka sprawa: dzięki masowemu pielgrzymowaniu Kościół wyszedł z przysłowiowej „kruchty”, a pątnicy uczyli się wyznawać wiarę wszędzie, głosić       Ewangelię radośnie i spontanicznie. Co więcej, młodzi Pomorzanie odkrywali – w nowy dla siebie sposób – piękno chrześcijaństwa i wartość trudu mozolnego wspinania się ku świętości. Od tamtych lat wiele się zmieniło; pielgrzymowanie stało się bardziej elitarne, ale jego przesłanie pozostaje aktualne. Być może staje się jeszcze ważniejsze. Ruch pątniczy „wyrywa” bowiem człowieka z wygodnej codzienności i na 9. lub więcej dni włącza go w niesłychany dynamizm wspólnoty Bożych ludzi. Owszem, wymaga niemałego trudu i hartu ducha i ciała; ale „zanurzenie” w klimat żywej wiary, nieustannej modlitwy, medytacji Słowa Bożego, radosnego śpiewu i spotkań z tylu dobrymi ludźmi jest niezastąpioną szkołą życia. Wędrując w towarzystwie Matki Pana uczymy się być Kościołem, który mocno wierzy, odważnie wyznaje i miłuje. A prawdziwa miłość „żąda ofiary”, nią się karmi; dzięki cierpieniu miłość staje się mocna i dojrzewa. Dlatego warto się na szlak maryjny wybrać. Siostry i Bracia – odwagi. „Wstańcie – chodźmy” – powiedział przed laty
św. Jan Paweł II.

                                                                                            ks. prof. dr hab. Jan Perszon

                                                                                            Kierownik Pielgrzymki Kaszubskiej